sobota, 30 kwietnia 2016

Kroniki Shannary, czyli o płonnych nadziejach

Jako wielka fanka elfów, smoków, trolli i innych cudaków, z wielkim entuzjazmem podeszłam do nowego serialu "Kroniki Shannary". Jest to seria powstała na podstawie książek Terry'ego Brooks'a, których nie przeczytałam, więc porównywać nie będę. 

Źr.


Zresztą, dla mnie porównywać książkę do filmu, to jak porównywać konia do samochodu. Niby też środek komunikacji, niby o to samo chodzi, ale sapać się, że coś nie jest identyczne z drugim - bezsensu.

Źr.

Wracając do sprawy - "Kroniki Shannary" to wielki zawód dla osób, które podeszły do tego poważnie. Jeżeli spodziewasz się, że to taki "Władca Pierścieni", ale na ubogo (co byłoby jak najbardziej zrozumiałe i ok), niestety zawiedziesz się. Jest to twór, a i owszem inspirowany światem Tolkiena, lecz typowo młodzieżowy, zrobiony z tego samego automatu co "Zmierzch", "Igrzyska śmierci", "Niezgodna" i inne im podobne teen dramy (nie dziwota, w końcu to produkcja MTV). Cała akcja kręci się wokół miłosnego trójkąta między trzema nieskazitelnie pięknymi istotami, które przez większość czasu flirtują ze sobą, obrażają się na siebie, rzucają powłóczyste spojrzenia i tak w kółko. Ewentualnie walczą z demonami. Ewentualnie uciekają przed demonami (częściej). Ale głównie chodzi o to kto z kim, gdzie i dlaczego.

Źr.
Na dodatek budżet i klasa filmu zdaje się być cofnięta w czasie o jakieś dwadzieścia lat, trącąc jakością kultowych seriali z lat 90'. Gumowe elfie uszy, plastikowe zbroje i miecze swą sztucznością dają po oczach. 

Źr.
Acha, no, a Gimli (tzn. John Rhys-Davies) jest królem elfów, a zdjęcia były robione w Nowej Zelandii. Fajno.

Marzy mi się serial fantasy taki na poważnie, z wielkim rozmachem epickością i patosem. Powiesz może: "No, a Gra o Tron?". A ja Ci odpowiem: "Tam nie ma elfów, więc się nie liczy".

Źr.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz