Po raz pierwszy w życiu cieszę się na nadejście zimy. Nie mogę doczekać się mrozu, śniegu, puchatych rękawiczek i szalików. Po raz pierwszy z utęsknieniem wyczekuję śniegu. Po raz pierwszy marznięcie sprawia mi błogą przyjemność. Otrzeźwia, wybudza. Gdy widzę parę wychodzącą z moich ust, wiem, że oddycham. Wiem, że żyję.
Co tu dużo mówić. Łatwo nie jest. Potknęłam się, upadłam i leżę. Jakoś bardzo mi pasuje anglojęzyczne słowo collapse. Ciężko znaleźć jego polski odpowiednik, który by zawierał znaczenie upadku, jednocześnie rozpadu. To nadeszło w momencie, w którym czułam się najsilniejsza, najszczęśliwsza.
To jest mój ritte do passage - obrzęd przejścia. Każdy z nas taki przechodzi. Dla każdego z nas jest to trudny moment. Dla, niektórych bardziej. To "niektórych" to tak bardzo ja.
Wiecie co, te wszystkie blogerki - organizatorki lifestylu, które mówią innym co robić, żeby być szczęśliwym - nie wierzcie im.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz